Hoping for the better







Obecny stan mi bardzo nie służy. Niech was nie zmylą te zdjęcia...
Za chwilę miną 2 miesiące odkąd zamknęłam się w domu. Na początku było uczucie ulgi. Świat nagle zwolnił, w domu poczułam się bezpiecznie. Nastąpił detoks od tej codziennej lataniny. Szczerze mówiąc zmęczenie dawało mi się już wtedy we znaki. Martwiło mnie oczywiście całe to szaleństwo z koronawirusem (i kilka innych okropnych rzeczy), no i oczywiście niepewność tego, co nadejdzie. Miałam wtedy fazę totalnego dziada: dres, kitka na głowie i nic innego mnie nie interesowało. Miałam wiele spraw na głowie (nadal w sumie mam), takich jak moja praca, nauczanie zdalne mojego syna, Majkę w wieku przedszkolnym i dom. Było (i jest) co robić. Nawet nie czułam potrzeby, wena również mnie opuściła, by udzielać się bardzo w mediach społecznościowych...
Następnie przyszedł czas na fazę pracy fizycznej. To ona dawała mi wytchnienie. Gdy zmęczysz się fizycznie, nie masz czasu (ani siły) na to, by rozmyślać i się zamartwiać. I tak powstał nasz nowy taras (pewnie go Wam wkrótce pokażę, jak tylko zostanie ukończony ;). W tej fazie staliśmy się sobie bardzo bliscy, my i dzieci. Cudownie jest patrzeć na ich szczęśliwe twarze, gdy jesteśmy razem.
Teraz natomiast jestem w fazie kryzysu. Tęsknię za ludźmi, normalnością, swobodą. Jestem zmęczona pracą zdalną (z dwójką dzieci na pokładzie...), tym codziennym kieratem, brakiem możliwości wyjścia, spotkania, czegokolwiek, co przełamałoby tę rutynę... Jestem coraz bardziej poirytowana i irytująca, ku uciesze mojego męża (Przepraszam Kochanie!).
I nagle stał się cud. Wczoraj siedząc w moim (nie)ulubionym polarze i dresach, oczywiście w kitce itp. (obrazek rysuje się w głowie sam, hę?), stwierdziłam, że dość tego. Wstałam, umyłam włosy, zrobiłam makijaż i ubrałam sukienkę. Dziś tak samo. Postanowiłam walczyć z samą sobą. Chcę udowodnić sobie, że mimo wszystko muszę się starać. W środku czuję narastający kryzys. To wiadomo nie od dziś, że uwielbiam przebywać z ludźmi.
No i to powracające w głowie pytanie: Kiedy nastąpi ten moment, w którym będzie można powrócić do kontaktów towarzyskich, wypadów na kawę do kawiarni czy swobodnych zakupów? Kiedy będziemy mogli odetchnąć pełną piersią...?
Myślę, że każdego nękają te same pytania...

Tymczasem nastał maj, a wraz z nim zakwitły bzy (i konwalie) i zapachniało pięknem i uświadomiłam sobie, że życie się nadal toczy. Przyroda nie zwalnia, wyznacza odwieczny rytm i chyba jedyne, co możemy teraz zrobić to oddać się mu bez reszty, by celebrować chwile i drobne przyjemności...?


Blouse - Reserved
Jeans - H&M

This current situation doesn't work well for me. Don't get deceived by the photos...
In two day it'll have been two months  since I locked myself down at home. At first, I felt relieved. The world stopped and I felt safe at home. It was like a detox from the whole hustle and bustle. To be honest I was really tired at that time. Of course, I was worried about the whole madness with coronavirus (and a couple of other horrible things) and the uncertainty with what was going to happen next. At that time I was in my "slob" phase: sweats, a bunch on my head, I didn't care about my looks at all. I was struggling with so many things at that time (actually, I still am), such as working remotely, my son's home schooling, my pre-schooler Maja and the whole house. Loads of work. I haven't even thought about social networking, posting photos, sharing anything in social media...
Then I got into "physical work" phase. It was my way to deal with stress. When you get tired physically, you don't have time (or energy) to think too much and worry. And that's how our backyard was remade (I'll showcase it as soon as it gets finished). In this phase we've gotten really close, as a family, us and the kids. It's the best feeling when you see your kids' faces carelessly happy.  
And now I'm in the "crisis" phase. I miss people, I miss feeling normal again and being free. I'm sick and tired with my remote work (with two kids on board...), with being stuck in my everyday rut and not being able to go out. I'm getting more and more irritated and irritating, which my husband has to face (Sorry Babe!).
And suddenly, I had a eureka moment. Yesterday I was sitting in my (least) favorite fleece and sweats, of course with a bunch on my head (the picture draws itself huh?), I got up and decided enough is enough. I washed my hair, put on some make up and a dress. I decided to fight with my downheartedness. I want to prove (to myself) that I need to try harder. I feel crisis is going to overwhelm me. It's been known since forever that I love being among people.

And the questions going around in my head: When is going to be the right moment to go out, to meet with friends, to go for a coffee or go shopping? When are we going to breathe a sigh of relief?
I guess all of us keep asking them...

And in the meantime, May has come, the lilacs (lilies of the valley too) are in full bloom, it smells heavenly and I realized life goes on. Nature doesn't put on hold, it determinesthe the agelong rythm and the only thing we can do is to give ourselves up and cherish moments and small pleasures...
 

Comments

Post a Comment